
"676. To obozowy numer mojego Dziadka..."
676. To obozowy numer mojego Dziadka, Kazimierza Pękały. Człowieka, którego nie dane było mi poznać. Faceta, który w wieku 17 lat, będąc uczniem Gimnazjum i członkiem „Organizacji Orła Białego” stał się więźniem politycznym, złapanym w rodzimym Nowym Sączu i przewiezionym do więzienia w Tarnowie, skąd 14 czerwca 1940 roku został przewieziony do nazistowskiego niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.Tuż po jego schwytaniu, do Jego Taty zgłosili się Niemcy z propozycją uwolnienia młodzieńca, w zamian za wydanie ukrywającego się w znanym mu miejscu Żyda. Szybka odmowa i argumentacja, że pradziadek nie byłby w stanie spojrzeć w oczy żadnemu z trójki swoich pozostałych w domu synów, gdyby bawił się w Boga i wybierał, które życie jest ważniejsze.
Ta decyzja niosła pewne konsekwencje. Poskutkowała tym, że dziadek stał się tym numerem 676 na długi, bardzo długi okres swojego życia, bo przez cały czas istnienia niemieckich obozów koncentracyjnych w granicach naszego kraju. Kilkukrotnie przenoszony, wykonujący pracę w obozowej kuchni (podobno za to lubiany przez więźniów), przeżył to piekło na ziemi w pełnym wymiarze, od samego początku do samego końca. Ostatni okres, oczekiwania na śmierć, spędzał w tzw. celi do stania. Na szczęście – zamiast śmierci, przyszło owobodzenie obozu.
Nie znając go, jestem mu wdzięczny za tę chęć do walki o przetrwanie. Wyobrażam sobie, ilu świętych dłoni mógł dotknąć mój dziadek w trakcie pobytu w miejscu tak strasznej zbrodni. Wiem, że doświadczenie tak wielkiego ludzkiego cierpienia spowodowało w nim szczerą niechęć do zła, nawet w najmniejszej postaci. Wielokrotnie wyobrażałem sobie momenty po zakończeniu II Wojny Światowej, przecież życie zaczęło wtedy toczyć się powolnym biegiem, od początku. On, po doświadczeniu obozowego piekła, poznał moją Babcię, której bomba zrzucona z samolotu zabrała narzeczonego. A za kilka lat póżniej, mieli już jedno małe dziecko i czekali na kolejne.
Ciężko znaleźć mądre słowa, żeby opisać tę rzeczywistość. Tyle przecież zostało już powiedziane. Podczas niedzielnej wizyty w Oświęcimiu uderzyła mnie cisza – ze względu na epidemię, wpuszczani byliśmy dwójkami w odpowiednich odstępach czasu, po uprzednim zapisaniu na listę. Każdy kamień, każda cegła, każdy znak zdaje się być wypełniony po brzegi krzykiem, przeraźliwym krzykiem tych ludzi, którzy stracili w obozach koncentracyjnych swoje człowieczeństwo. Jedni – dlatego że byli ofiarami, drudzy – dlatego że byli katami. Wydaje mi się, że jest to lekcja na tyle jasna i czytelna, że każdy jest w stanie z niej wyciągnąć odpowiednie wnioski - niekoniecznie dla każdego będą one takie same. Jednego jestem natomiast pewny – za nic w świecie nie możemy o Nich zapomnieć. O tych milionach ludzi, którzy oddali swoje życie dlatego, że na pewien czas człowieczeństwo przestało być praktykowane, wartości zostały zastąpione antywartościami, a zło przejęło władzę nad dobrem.
Wychodząc z Auschwitz, mija się szubienicę, na której zginął komendant obozu Rudolf Hoess. Wydawać by się mogło, że jest to pewnego rodzaju sprawiedliwość, być może zamknięcie sprawy. Ta sprawa jednak nigdy nie będzie zamknięta, bo mając świadomość, że ludzie ludziom zgotowali taki los, na każdym z nas ciąży obowiązek pokonywania zła w naszym codziennym życiu. Jesteśmy w stanie zmieniać otaczający nas świat na dobre tam, gdzie żyjemy. Bo tak jak kilka lat po wojnie mój dziadek cieszył się dwójką dzieci, tak dla każdej, nawet najbardziej tragicznej sytuacji Bóg potrafi znaleźć dobre rozwiązanie.
Bartek Ciapała
fot. Krzysztof Łańka