Sylwia Ł.: "Jeśli ktoś mi wypomni zbyt otwartą, „głośną” przemowę, to pokornie schylę głowę - jak przystało na katoliczkę"
Przeglądając Internet, niejednokrotnie staję przed dylematem: zamilknąć i zachować komentarz dla siebie, czy jednak głośno się sprzeciwić, rozpętując tym samym burzę? Za każdym razem, gdy natrafiam na komentarz obrażający kościół, wiarę, ale – przede wszystkim – Boga, mam ochotę krzyknąć. Nie dlatego, że mam problemy z agresją czy przejawiam nienawiść w stosunku do ludzi atakujących moją wiarę, nie. Ale dlatego, że nie potrafię przejść obojętnie obok kłamstwa. Pozostawić bez echa słów, które perfidnie tworzą rany w sercu i ubytki w reputacji.Każdy ksiądz to pedofil, katolik kłamca, chrześcijaństwo to głupota, a ludzie modlący się –średniowieczna ciemnota. Zaraz, zaraz, co? Jak można tak generalizować i oceniać człowieka przez pryzmat tego, w co wierzy. Jasne, że chrześcijanie powinni być dobrymi ludźmi, ale tak samo dobrymi ludźmi powinni być niewierzący. Czy to, że jestem katoliczką oznacza, że jestem od kogoś lepsza? Albo gorsza? Oznacza jedynie tyle, że mam ogromne pragnienie życia na wzór Chrystusa. Nie znaczy to jednak, że uda mi się kiedykolwiek zbliżyć do ideału Jezusa. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe. Mogę jedynie próbować codziennie zmniejszać dystans w kierunku Prawdy i pierwowzoru dobra, licząc, że będę choć w jednej setnej do Niego podobna.
„Deklaracja” wiary to nie wykupiona na całe życie przepustka do świętości, ale zamówienie biletu wieloprzejazdowego na wszystkie linie w każdej strefie. Chodzi o to, że bycie katolikiem to nie życie w doskonałości i bycie autorytetem, ale codzienne dążenie do samodoskonalenia, do bycia lepszym człowiekiem, do walki ze słabościami, z tym, co nas odciąga od Boga, lub – w wersji dla niewierzących – z tym, co nas czyni złymi ludźmi. Dziś mogę być naprawdę wspaniałym człowiekiem, który żyje według przykazań Bożych i zmienia świat na lepsze. Jutro mogę być grzesznikiem, którego cienia bałabym się przechodząc obok.
Coś czego nam wszystkim dziś potrzeba to zrozumienie. Nam wszystkim! Nie katolikom, nie niewierzącym, ale nam – ludziom. Bo tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami. I wciąż walczymy z tym samym – z samym sobą, ze swoimi ułomnościami.
Jestem katoliczką. Jestem też grzesznikiem. Nikt nigdy nie mówił, że katolicy to ludzie bez skazy, święci, nieomylni, będący wzorem dla innych. Katolicy to wojownicy. Każdego dnia walczymy o zbawienie. Fakt, że popełniamy grzechy, że wciąż upadamy, nie świadczy o tym, że jesteśmy obłudnikami i kłamcami. Jesteśmy ludźmi. Katolik nie jest innym człowiekiem. Katolik chce być innym człowiekiem. Dlatego modli się, wzrasta w wierze, ale nadal nie jest święty, tylko do tej świętości mniej lub bardziej skutecznie dąży.
W Internecie czytam ciągle, że inni ludzie się nami brzydzą. Ja – katoliczka – również się brzydzę. Ale – dla odmiany – grzechem, nie człowiekiem. Brzydzę się kłamstwa, kradzieży. I wstydzę się każdej słabości, przez którą cierpi drugi człowiek, przez którą cierpi moja dusza.
Nie jestem hipokrytką. Doskonale wiem, że Kościół to miejsce jak każde inne. Tu też zdarzają się – wypominane nam ciągle – pedofilie, kradzieże, oszustwa, mordy, gwałty, przekleństwa. Tu też jedna ręka wita się życzliwie, a druga wyciąga pistolet. Ale nie wolno nam nigdy generalizować. Nikomu. Obrażać i skreślać całego chrześcijaństwa za działania jednostek. Nie każdy katolik jest nieuczciwy, tak jak nie każdy katolik jest uczciwy. Wymieniać można bez końca, sens ten sam – ocenianie człowieka przez pryzmat wiary to włączenie trybu uprzedzenia. Doszukiwanie się z góry założonych mankamentów i odchyleń pomiędzy tym, jaki człowiek jest, a jaki według założeń być powinien.
Dlaczego świat tak bardzo nie znosi katolików? Za wiarę? Za głoszenie braku kompromisu ze złem? Za walkę, zamiast poddanie się słabości? Może za obraz samych siebie ukryty w naszym życiu?
Trudno znaleźć tak naprawdę zasadniczą odpowiedź. Jeszcze trudniej to zrozumieć i przyjąć, tak po prostu. Ale warto próbować. I – przede wszystkim – warto dalej robić swoje. Ucząc się wciąż kochać bliźniego. Nawet tego, który zadaje kolejne rany.
Jeśli ktoś mi wypomni zbyt otwartą, „głośną” przemowę, to pokornie schylę głowę – jak przystało na katoliczkę – ale w uniżeniu przed moim Panem, nie ze strachu czy wstydu. Bo nie wstydzę się swojej wiary, ani nie lękam ludzkiego niezrozumienia. Martwię się jedynie ciągłymi podziałami, wzrostem nienawiści i propagowaniem życia bez zasad.
Mogę być zacofana, śmieszna w swojej wierze, wyrwana ze średniowiecza, czy nawet niemądra. Jeśli oznaką inteligencji jest brak Boga, wyzbycie się swoich wartości i porzucenie tego, w co się wierzy, to ja bardzo dumnie będę nosiła miano głupiej.
Cokolwiek zarzuci mi się jako katoliczce, jestem i będę człowiekiem. Nadal wierzącym. W Boga i dobro ukryte w drugim człowieku.
Sylwia Łabuz