Alicja Majda:"Teraz odbiera ode mnie wszystkie telefony"
Dla niej działanie jest wehikułem czasu. Można powiedzieć, że czuje chemię do śpiewania. Jest konkretna, stawia sobie cele i po prostu je realizuje. Kim jest osoba, której energii nie można opanować, a obecność powoduje, że chcesz myśleć, robić i działać więcej?Alicja jest przykładem nietypowego połączenia umysłu ścisłego i duszy artysty. Jest doktorantką na Wydziale Chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego. W Krakowie mieszka już od kilku lat. Jak sama mówi, w nowym mieście bardzo duży wpływ – nie zawsze najlepszy – miało na nią towarzystwo.
– Na pierwszym roku studiów prowadziłam typowo studenckie życie. Zamieszkałam z ludźmi, którzy dopiero teraz zaczęli się trochę nawracać. Nigdy nie ukrywałam, że jestem osobą wierzącą, ale bywało też tak, że zachowywałam się tak, jak oni. Można powiedzieć, że byłam studentką pełną gębą. W tym czasie angażowałam się cały czas w działania w Kościele, w swojej rodzinnej parafii, ale to jeszcze nie było na takim poziomie, jak teraz. Później diametralnie zmieniłam towarzystwo. Wychodzę z założenia, że jak się chce, to zawsze się da. Zmieniłam mieszkanie. I wtedy, przez oczywiście różne „przypadki” trafiłam na ludzi, którzy sprowadzili mnie na taką drogę, na której teraz jestem. Nigdy nie zeszłam z niej całkowicie, ale odważniej zaczęłam działać i angażować się w Kościół. To rozwinęło mi skrzydła.
Zdecydowana postawa, sukcesywne dążenie do celu i klasyczne „fall in love” w chemii spowodowało, że Ala nie poprzestała na tytule magistra.
– Poszłam na doktorat. Dostałam się z 80. miejsca na liście, gdzie wybierano tylko 10 najlepszych osób. Zdecydowałam się, bo wiedziałam, że jestem zdolna do tego, by go skończyć. Ale nie tylko. Wiedziałam, że jeśli chcę włożyć tyle energii, ile mogę, w Światowe Dni Młodzieży, to muszę być dyspozycyjna, a żadna praca w tamtym momencie nie dała mi takiej możliwości. I wtedy to mi „pykło”. Do dzisiaj muszę mieć nienormowany czas pracy. Tylko to działa.
W między czasie swoją wiedzę z chemii Alicja postanowiła wykorzystać w praktyce – podjęła pracę w Muzeum Narodowym w Krakowie.
– Ludziom z muzeum kojarzą się głównie malarze czy konserwatorzy, a tak naprawdę, technika poszła na tyle do przodu, że nie da się zrobić nic bez chemika czy fizyka. Zajmowałam się tam sprawdzaniem odporności barwników na światło, którym dzieło było oświetlane. Robiliśmy testy starzeniowe, by zobaczyć, jakie światło może być w muzeum wykorzystywane, żeby nie przekroczyć dawki, powodującej blaknięcie. Używałam również różnych metod, dzięki którym można zeskanować dzieło sztuki, a następnie odkryć warstwę, którą malarz naniósł na początku. Później na przykład zamazał, bo mu się nie podobało i namalował na tym nowy obraz. Niesamowite, że możemy takie rzeczy odkryć nie zrywając żadnej warstwy z dzieła. To pomaga choćby przy testach autentyczności i ogólnie pojętej ochronie zabytków.
Nauki ścisłe to nie jedyny konik Ali. Jej talent można również usłyszeć. Prowadzący różne warsztaty od razu zauważyli, że w tym przypadku nie ma możliwości, by udawała – Ala śpiewa całą sobą.
– Chemię do śpiewania poczułam, jak pan Piotr Pałka przyjął mnie do chóru Voce Angeli – jemu zawdzięczam bardzo duży rozwój. Później Magda Drozd zaproponowała mi prowadzenie altów podczas Diecezjalnych Warsztatów Muzycznych, choć nie umiałam grać na klawiszach. Nie umiałam, więc w miesiąc się nauczyłam. A później trafiłam do chóru ŚDM. Pierwszy nabór odbywał się przez dyrygentów krakowskich, więc się zgłosiłam. Miało nawet obyć się bez przesłuchania, jednak przyszedł e-mail, a w nim informacja o jego terminie. W takich momentach bardzo się stresuję, ale postanowiłam, że spróbuję. Na miejscu dostałam od Ojca, który miał mnie przesłuchać, nuty i klawisz na tablecie. Wszyscy straszyli, że trzeba śpiewać a vista, czyli że po pierwszym dźwięku trzeba śpiewać a capella. Zapytałam „Ojcze, mogę sobie podegrać to Alleluja?”, usłyszałam, że oczywiście, że mogę, ale tak się zestresowałam, że grałam co innego, niż śpiewałam. Ostatecznie mnie przyjęli, więc chyba nie było tak źle. Dzięki temu, przez kolejne pół roku miałam szanse nauczyć się więcej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Muzyczne zapędy limanowian, w tym Ali, ponad 2 lata temu zostały przekute w tamtejszą wersję hymnu ŚDM Kraków, który na YouTube osiągnął 60 tysięcy odsłon. Ogromny sukces spowodował, że podniesiona została poprzeczka – na ich barkach spoczęła oficjalna, polska wersja hymnu ŚDM Panama, co stanowi ogromne wyróżnienie na skalę całego kraju. Bardzo mocno zaangażowała się również podczas Światowych Dni Młodzieży. Była odpowiedzialna za przygotowanie młodych z 51 parafii do tego wydarzenia. Jej postawa budziła respekt. Nawet wśród księży. Przez jakiś czas po diecezji krążyła plotka, że Alicja M. ich zastrasza. Wszystko po to, by ludzie nie przeszli obok tego wydarzenia obojętnie.
– Wydaje mi się, że mam talent do tego, by coś zorganizować i to tak mądrze. Buduję sobie w głowie plan i sukcesywnie go realizuję – wiem, co i w którym momencie należy załatwić. Autorem plotki jest ksiądz, który teraz odbiera ode mnie wszystkie telefony po jednym sygnale – mówi z uśmiechem na twarzy Ala. – Mimo ogromu pracy cały czas w trakcie przygotowań towarzyszyło nam mnóstwo śmiechu i radości.
Mimo tego, że od Światowych Dni Młodzieży minął ponad rok, kalendarz Ali wciąż jest wypełniony zadaniami.
- ŚDM otworzytł bardzo dużo furtek, przez które po prostu żal nie przejść. Po tym wydarzeniu zostało wielu ludzi, którymi trzeba się zająć, których trzeba poprowadzić. Bardzo dużo przeżyłam i chcę się tym dzielić – nie mogę pozwolić sobie na to, by zamknąć się teraz w laboratorium i być tylko dla nauki, bo to mnie tak nie cieszy. Bez przerwy się coś dzieje, ktoś wychodzi z jakąś propozycją – nie da się nie współpracować, nie tworzyć, nie pomóc. To już weszło w krew i nie wyjdzie.
Zdarza się, że osoby, które mocno angażują się w jakieś dzieło, zapominają o dbaniu o relacje z najbliższymi – w całym zabieganiu schodzą one na drugi plan. Co zrobić, by tak się nie stało?
– W Kaninie mamy duże gospodarstwo i bywało tak, że rodzice byli trochę źli, że siedzę w Kościele, zamiast pomagać w domu. Jednak to oni nieświadomie mi pokazali, że jak ktoś potrzebował pomocy, to zawsze byli – i w dzień i w noc byli dla ludzi. To było ich żywe świadectwo. Później, na studiach piątek, sobota i niedziela to był taki czas, który zawsze spędzałam w Limanowej. Od I roku nigdy nie zostałam na weekend w Krakowie, zawsze wracałam – czy to na spotkanie KSM, czy później, żeby załatwić sprawy związane z Światowymi Dniami Młodzieży. Teraz zdarza się, że w domu pojawiam się nawet dwa razy w tygodniu. Droga do limanowej zajmuje chwilę ponad godzinę. Ostatnio złapałam się na tym, że wykorzystuję ten czas na przelanie na papier swoich pomysłów, czy tematów na spotkanie, które za chwilę ma się odbyć. Zazwyczaj jednak zmęczenie wygrywa i po prostu odsypiam.
Kiedyś byłam bardziej surowa – bywało, że cel przysłaniał mi relacje z ludźmi. Teraz jest trochę inaczej. Te wszystkie wydarzenia w moim życiu spowodowały, że naprawiłam trochę swój charakter i zaczęłam jeszcze bardziej żyć dla ludzi. Nauczyłam się, że nie zawsze najlepiej znaczy… najlepiej. Najważniejsze jest serce i nawet jeśli czasem coś nie wyjdzie, to może i lepiej, że tak właśnie się stało.
Angelika Biernat